sobota, 27 grudnia 2014

Powitajmy Naszego maga! Shir Cana!



Imię: Shir Can 
Pseudonim: Shir, czasem zdarza się że nazywają go Can, ale to rzadko. 
Płeć: Basior 
Wiek: 6 lat 
Hierarchia: Omega 
Stanowisko: Mag białej magii 
Charakter: Shir jest bardzo miłym basiorem. Kocha przygody, jest romantykiem. Potrafi oddać życie za miłość swojego życia. Jest bardzo inteligentny. Prócz dobrych cech ma oczywiście złe, które stara się ukryć. Jest uparty, będzie się upierał przy swoim. Czasem gdy się zdenerwuje potrafi po prostu podejść i zabić. Kocha śpiew i taniec, ale i tak woli magię. 
Żywioł: Magia 
Moce: 
- Magia 
- Teleportacja 
- Podnoszenie przedmiotów bez dotykania ich 
Rodzina: Matka Shaniara, Ojciec Yurii, Siostra Melody, Brat Sun 
Partner: Brak, ale szuka 
Zauroczenie: Kate 
Potomstwo: Brak, ale bardzo chciałby je mieć. 
Historia: Ujmę to tak: 
Wstałem na maleńkich łapkach. Moja siostra i brat tulili się do matki. Ja jednak rozglądałem się za przygodami. Byłem w jaskini. Matka miała ciemno białą sierść i skrzydła. Spojrzałem na siebie. Ja również miałem skrzydła, ale inne futro. Przytuliłem się do matki i zasnąłem 
Następnego dnia nie wstałem tak, jak się spodziewałem. Spodziewałem się sceny w stylu jeszcze pięć minut, lecz matka wzięła mnie w pysk i wyrzuciła poza granice watahy. Piszczałem tak jak rodzeństwo. Było nam strasznie zimno. Zauważyliśmy pumy i ucichliśmy. Nasza mama uciekła, pewnie bronić nas i naszą watahę. Wstałem odważnie i rozłożyłem maleńkie skrzydełka. Brat też je miał, jednak siostra nie. Siostra miała czerwone oczy i ciemno szare futro. Brat miał skrzydła, niebieskie oczy i czerwone futro. Wtedy odkryłem, że moim żywiołem jest magia. Udało mi się odczytać myśli brata i z nim porozmawiać. Był bardzo przestraszony 
- Musimy nauczyć się latać - powiedziałem stanowczo. Brat spojrzał na mnie
- Ale... Inni przecież uczą się tego w wieku chyba kilku miesięcy, my nie mamy nawet tygodnia! - zdziwił się brat 
- Najpierw ustalmy sobie imiona. Ja będę nazywał się Shircan - odrzekłem. Brat nadal był zaskoczony. Przez chwilę myślał, aż odpowiedział: 
- Sun, ale to... - przerwałem mu, odcinając mu koniec myśli 
- A ona? - zapytałem, patrząc na maleńka waderkę, chyba najsłabszą z miotu - obecnie miała tylko jedną moc, więc moje stwierdzenia się potwierdziły 
- Ona będzie nazywać się... Melody - powiedziałem. Wydawało mi się, że to imię będzie do niej pasować, ale nie powiedziałem jej teraz, że to ja ją tak nazwałem. Złapałem ją za łapkę, a ona spojrzała na mnie zdziwiona i przestraszona. Z bratem unieśliśmy się ponad drzewa, jednak to była maksymalna odległość od ziemi. Przelecieliśmy kilka metrów. Udało nam się dolecieć do małego strumyczka, kilka kilometrów od watahy. Był tam zabity wilk, więc jasne że pumy nas zaatakowały. Wcześnie musieliśmy nauczyć się jeść mięso, nawet za wcześnie, jednak się przyzwyczailiśmy do tego, że wszystko musieliśmy robić za wcześnie. Lecieliśmy, szliśmy, aż mieliśmy rok. Ja i mój brat nauczyliśmy się szybko i wysoko latać, Melody nauczyła się polować, z resztą my też. Umieliśmy rozmawiać nie w myślach. Byłem alfą naszej maleńkiej wataszki. Jednak pojawił się nowy problem. Melody zachorowała. Nie umieliśmy jej wyleczyć, mimo magicznych zdolności, jakie wszyscy posiadaliśmy. Zmarła. Ja i mój brat pokłóciliśmy się, więc się rozdzieliliśmy, a potem tego żałowaliśmy. Brat zmarł nie dawno po tym, jak się rozdzieliliśmy. Znalazłem go martwego i lekko przeżutego. Skierowałem się do jakiejś watahy. Rzecz jasna, nie wiedziałem, że tam jest wataha. Zaatakowali mnie, więc musiałem zabić jednego i uciekać. Trafiłem do jakiejś jaskini. Była pełna diamentów, jednak nie mogłem zostać tam na długo. Był tam wilk, którego musiałem zabić. Dlaczego? Obraził mnie i zaczął atakować. Próbowałem uciec, ale mi nie dał. Pomyślałem wtedy, że mam dwa nieszczęścia w jednym dniu. Uciekłem bardzo, bardzo daleko. Rok później znów stało się coś okropnego. Zobaczyłem ducha. Ducha Melody, który również chciał mnie zabić. Działo się to na pustyni. Byłem wtedy wyczerpany, a do tego ktoś wysysał ze mnie krew. Miałem wielkie szczęście, że udało mi się uciec. Byłem wtedy bardzo bliski śmierci i naiwny, że dałem się nabrać pewnemu psu, że mnie obroni, jednak on przekonał ludzi że zabijam ich krowy, owce i inne. Ludzie strzelali do mnie i jeden pocisk trafił. Prosto w łapę, więc rozpostarłem duże już wtedy skrzydła i wzleciałem w powietrze, uciekając przed nimi. Gdy skrzydła mnie rozbolały, bo leciałem zbyt długo, wylądowałem, lecz noga bolała mnie tak, że musiałem przez miesiąc ją leczyć. Do tego czasu podróżowałem latając. W wieku... sześciu lat dołączyłem do watahy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz